czwartek, 23 czerwca 2011

Noc Świętojańska nad Bugiem

Wszystko mam? Wędka, kołowrotek, zanęta, robaki. Tarp, dokumenty, jedzenie…. Chyba wszystko wziąłem myślę sobie w drodze na przystanek. Teraz przebić się na Żerań, wsiąść w podmiejski i wydostać się z miasta. Kierunek – Nowe Załubice i rzeka Bug. Cel – odpoczynek z wędką w najkrótszą noc w roku. Ciekawe jak tam jest. Nigdy nie byłem w tych okolicach, kiedyś byłem przejazdem w pobliskim Kuligowie ale nie było czasu aby zajść nad rzekę. Teraz to sobie odbiję. Śpiwora nie brałem, bo nie mam zamiaru w nocy spać. Spać w najkrótszą noc w roku! Czysta herezja.



 Nie całą godzinę później wysiadam w Nowych Załubicach. Szybkie zakupy, i ruszam w kierunku rzeki. Z początku droga prowadzi  asfaltem wzdłuż pól  obsianych żytem aby po 1,5km przejść w gruntową. Można odetchnąć od cywilizacji i podziwiać krajobrazy. A jest co: łąki na których pasą się krówki, starorzecza ukryte wśród traw, łabędzia rodzinka opiekująca się młodymi i wszech obecne, stare dęby.



Skwar jest niesamowity, a plecak wyładowany sprzętem wędkarskim, nie ułatwiał marszu. Co jakiś czas pojawiały się złowrogie, czarne chmury, z których to ledwie pokropiło, przynosząc wątpliwą ulgę. Często się zatrzymywałem aby zrobić zdjęcie, gdyż stwierdziłem, że nie ma co się spieszyć.



Eh, gdyby mieć tu działkę. Brał bym rower i jeździł wzdłuż pól, nad rzekę. Rano wstawał bym żeby kilka ciekawych zdjęć zrobić. Eh. Nie ma co wstaję i idę dalej. Może kiedyś…



Tym sposobem przejście 6km zajęło mi ponad godzinę, i kiedy wszedłem na wał ujrzałem rzekę. Jakże inny krajobraz od tak dobrze znanego mi Wiślanego. Łąki porośnięte wysoką trawą schodzące do rzeki, trzciny przy brzegu, olchy i topole. Muszę znaleźć idealne miejsce. Mam czas. Oby nie było ludzi. Maszeruję wałem przyglądając się rzece. Cienka w porównaniu z Wisłą. U podnóża wału wiedzie rozjeżdżona przez samochody dróżka, którą postanawiam zbliżyć się do rzeki.



Kilka metrów przez krzaki i jestem nad brzegiem. Bug leniwie toczy swe wody – jakże często słyszy się te słowa w opisach tej rzeki, a jakże pasują one do sytuacji. Brzeg jest płaski, porośnięty niską trawą, usytuowany na półmetrowej skarpie. Trzeba znaleźć dogodne miejsce aby w nocy bezpiecznie wylądować rybę na brzegu. Tu będzie dobrze, łagodne zejście, przecinka w chaszczach. Zostaję. Szkoda tylko, że nie ma nad brzegiem drzew. Na noc, w razie deszczu, a w dzień dla osłony przed słońcem wziąłem tarpa i teraz trzeba coś wykombinować, żeby go rozstawić. Szybki patent – dwa kije zatknięte w ziemię, między nimi linka. Trochę się ugina no i nisko wyszło, ale co tam. Jak mocniej zawieje to mi ta konstrukcja odleci. Może się los ulituje nade mną. Zobaczymy.



Po uporaniu się z obozem, rozłożyłem wędkę. Wysłużona gruntówka , towarzyszka moich wędkarskich wypraw, 3.60m długości i 180 ciężaru wyrzutowego wydaje się idealna na tę wodę. Nie będę przesadzał z obciążeniem. Zakładam koszyczek 100g, średni haczyk i zestaw ląduje w wodzie, a ja mogę rozkoszować się ciszą i widokami. Na około zero oznak cywilizacji, żadnych domów, odgłosów samochodów, nic. Żywego ducha. Czasem przepłynie rybak pychówką (na silniku rzecz jasna – co za czasy). Obserwując któregoś z kolei zdaję sobie sprawę, że za daleko rzucam. Główny nurt idzie bliżej mnie bo za każdym razem dopływając do mej pozycji zbliżali się do brzegu. Sprawdziłem zarzucając zestaw i powoli go ściągając, nie myliłem się – rzucałem na wypłycenie.



Godziny płynęły, co jakiś czas coś skubało robaka ale nie chciało się zapiąć. Próbowałem łowić na pęczek białych robaków, czerwonych, kanapkę tj. białe i czerwone. Jak dotąd nic, tylko skubie a wziąć porządnie nie chce. Słońce już zaszło, ochłodziło się znacznie, tak, że  było czym oddychać.



Oczywiście komary też się pokazały, ale same mikrusy i nie interesowały się mną. Do tej pory łowiłem metodą drgającej szczytówki, obserwując wędkę, jednak gdy ledwo już ją widziałem, założyłem świetlika (światełko chemiczne – nie męczę zwierzątek).
Około pierwszej w nocy świetlik drgnął. Pewnie znowu drobnica obgryza robala pomyślałem. Mam założonych pięć czerwonych więc trochę jej to zajmie. Ucichło na chwilę, lecz za moment wędka stanowczo drgała. Zacinam, czuję niewielki opór, coś jest ale nie dużego. Faktycznie było i to stanowczo nie dużego.



Gdy odhaczałem zdobycz coś się rzuciło tuż przy moim stanowisku, z takim chlupotem, że prawie wstałem. Może mamusia dopomina się o małego. Wypuściłem szkraba z nadzieją, że skoro ryba jest to powinienem coś większego złapać.
Myślicie, że było coś więcej?... No właśnie. Tak przesiedziałem do rana czekając na wschód słońca. Ochłodziło się znacznie. Wszech obecna mgła potęgowała uczucie chłodu do tego stopnia, że musiałem wspomóc się polarkiem i kurtką p-deszcz. Ryby nie było, wianka puszczanego przez dziewczęta w celu znalezienia jakiegoś przystojniaka (w tym wypadku mnie) też nie widziałem żadnego. Czyżby tradycja ginęła w narodzie i wianki kojarzą się tylko z głośną  imprezą przy światłach, laserach i fajerwerkach. Może i siedzi pogaństwo w narodzie ale się nie ujawnia.



Nie zawiódł mnie natomiast wschód słońca. Fajny nastrój, kolory i dające się odczuć promienie ciepła pocieszyły mnie po mizernych łowach. W tych okolicznościach przyrody, sącząc piwko na cześć wstającego dnia starałem oddalić od siebie myśli o powrocie.





Gdy słonko już grzało, postanowiłem przespać się trochę. Nie nastawiałem budzika, gdyż wiedziałem, że za tych kilka godzin obudzi mnie żar. Nie myliłem się. Około 10 było już gorąco. Szybkie śniadanko, zwinąłem obóz, i żegnając rzekę, wyruszyłem w kierunku pętli. Po drodze jeszcze raz podziwiałem nadbużańskie łąki, mocarne dęby, starorzecza.



Na pewno tam wrócę.